–
Unieś wyżej miecz! I przeciwna noga do przodu – powtórzył po raz dziesiąty
Thor, próbując namówić brata, aby wreszcie zajął się na poważnie nauką władania
mieczem. W gruncie rzeczy wiedział, że to nic nie da, ponieważ przerabiali
podobną sytuację kilkakrotnie w ciągu poprzednich lat. Baldur nie był
beztalenciem, ale wykazywał wyraźną niechęć do wszystkich ostrych i
śmiercionośnych przedmiotów. Samo to, że trzymał w dłoniach miecz, należało
uznać za wielki sukces boga piorunów.
Thor
zamachnął się swoim ostrzem, ze skupieniem kontrolując swoją siłę. Baldur był
teoretycznie odporny na wszystko i nic nie potrafiło go zranić, ale nie chciał
ryzykować. Nikt mu nie mógł zagwarantować, że ta dziwna ochrona nie przestanie
działać właśnie w tym momencie. Westchnął ciężko, gdy jego miecz został
zablokowany. Bóg światła włoży w ten ruch tak mało siły, że blokada mogła
zostać w każdej chwili przełamana, a Thor nie wiedział, czy brat po prostu nie
widzi sensu w ćwiczeniach, czy po prostu go nie stać na mocniejszy cios.
–
Spróbuj teraz zaatakować – powiedział, odskakując o krok.
–
Nie, wystarczy już tych ćwiczeń. Chodźmy do ogrodu. Widziałem chyba Sif
zmierzającą w tamtą stronę, więc mógłbyś wreszcie…
–
Zaatakuj i chociaż raz się postaraj. Jeden, jedyny raz, a potem pójdziemy,
gdzie będziesz chciał – przerwał mu bóg piorunów, nie zamierzając tym razem
łatwo ustąpić.
–
Raz? A potem zaprosisz Sif na następny bal?
Thor
zamarł, próbując powstrzymać rumieniec, który pojawiał się zawsze, gdy ktoś
wspominał o pięknej bogini. Już kilka razy chciał zaproponować jej taniec, ale
zawsze chwilę przed tym uciekał jak tchórz. A teraz miał ją zaprosić na bal?
Cały długi wieczór? Marzył o tym, ale czy ona zgodziłaby się spędzić tyle czasu
w towarzystwie nieokrzesanego wojownika? Jednak jeśli to sprawi, że Baldur
wreszcie weźmie naukę na serio, to Thor był gotowy się poświęcić i narazić na
wstyd. Musiał wiedzieć, ile jego brat potrafi, aby móc w kolejnych pojedynkach
eliminować kolejno jego błędy.
–
Zgadzam się. Włóż w ten atak cała swoja siłę i umiejętności, a wtedy ja
przestanę być wreszcie tchórzem.
Baldur
uśmiechnął się szeroko, słysząc słowa brata. Wreszcie udało mu się go namówić.
On i Sif już od lat krążyli wokół siebie, ale żadne nie potrafiło drugiemu
okazać zainteresowania. Sif była damą, więc jej nie wypadało jako pierwszej, a
Thor był zbyt nieśmiały, gdy chodziło o boginię. Dlatego zirytowany postanowił
sam o nich zadbać.
–
Na trzy – mruknął Thor, przyjmując odpowiednią pozycję. Musiał się skupić i
wychwycić wszystkie popełniane przez brata błędy, bo długo może nie mieć takiej
okazji.
Patrzył,
jak Baldur chwyta rękojeść prawą ręką, która zwisa bezwładnie, kierując czubek
ostrza w dół. Pierwszy błąd. Gdyby przeciwnik był szybki, nie zdążyłby się
przed nim zasłonić. Postawa była zbyt luźna, brak ugiętych nóg ograniczał
prędkość ruchów. Przecież uczył go prawidłowej postawy. Dlaczego nie stosował
tego w praktyce?
Tłumaczył
sobie później, że był zbyt skupiony na potencjalnych błędach brata i dlatego
tak wolno zareagował. Po prostu się tego nie spodziewał. Tylko mrugnął, a
Baldur już był przy nim i zamierzył się mieczem. W ostatniej chwili nakierował
swoją klingę tak, aby zablokowała ostrze. Nie usłyszał jednak szczęku
skrzyżowanych broni, bo przeciwnik w jakiś przedziwny sposób zdążył wyhamować
uderzenie i znalazł się nagle za placami Thora. Bóg piorunów, wciąż będąc w
szoku, wiedział, że nie da rady się w porę obrócić, dlatego tylko skierował
miecz tak, aby ustawić blok z prawej strony. Tę sztuczkę wykorzystywał już
kilka razy podczas bitew, więc wiedział, że zatrzyma cios. Nie przewidział
jednak, że Baldur przerzuci miecz do lewej ręki.
–
Mam cię – skwitował bóg światła, przystawiając mu ostrze do gardła. Thor nie
wiedział, co powiedzieć, więc tylko pokręcił z niedowierzaniem głową.
–
Jak…
–
Zapominacie czasami, że jestem też bóstwem mądrości. Przyglądam się wam na
turniejach, ale głównie czytam książki.
Miecz
wypadł Thorowi z ręki. Naprawdę? Teoria zawarta w przeczytanych książkach
wystarczyła? Więc po co on się cały czas martwił? I… Przecież on teraz musi
zaprosić Sif na bal.
***
Uniósł
brwi w zdziwieniu, gdy Thor został pokonany. Nie spodziewał się takiego wyniku,
na pewno nie po takim cholernym pacyfiście jakim był Baldur. Sam nie był dość
dobry w walce na miecze, specjalizował się raczej w manipulacji i intrygach.
Jego wrogowie z reguły wykańczali się nawzajem, a on tylko w ostateczności
musiał sięgać po małe sztylety stanowiące ostatnią linię jego obrony.
Czasem
miał wielką chęć skłócić ze sobą Wanów i Asów. Wojna między dwoma rodzinami
bogów zakończyła się jeszcze zanim przybył do Asgardu, więc nie miał okazji
wzięcia w niej udziału. Tak bardzo pragnął zobaczyć stolicę nordyckich bóstw w
ogniu i chaosie, że prawie wrzeszczał z frustracji, gdy Baldur przerywał jego
knucie. Cały czas wchodził mu w drogę. Zawsze, gdy umiejętnie kierując rozmową,
podsycając wzajemny uraz, skryty gdzieś na dnie duszy, próbował skonfliktować
ze sobą dwa rody, pojawiał się bóg dobra. Najwyraźniej syn Odyna posiadał
przedziwną zdolność, dzięki której jego cudowne kłamstwa nie działały, a
bogowie wokół Baldura pragnęli spełniać jego życzenia. Ten natomiast kochał
pokój, więc wszyscy automatycznie zaczynali się uśmiechać i poklepywać po
plecach, choć jeszcze przed chwilą byli gotowi rzucić się sobie do gardeł.
Przeszkadzał
mu. Tak bardzo mu przeszkadzał, że poświęcał całe dnie na wymyślenie, jak się
pozbyć beztroskiego blondyna. Jeszcze trochę, a stanie się to obsesją. A nadal
nic nie wymyślił. Musiał znaleźć sposób na zlikwidowanie tarczy, która otaczała
Baldura i wtedy zmanipulować kogoś, aby dokończył dzieła. Jakże
melodramatycznie byłoby, gdyby zabójcą ukochanego brata okazał się Thor! Można
by…
–
Mogę w czymś pomóc? – Pozornie spokojny i uprzejmy głos wyrwał go z zamyślenia.
Kłamca odwrócił się w stronę bóstwa, które widział w Asgardzie po raz pierwszy.
Złote oczy, złote włosy. Niewielkie wycięcie warg, z pozoru przyjazne, po
wnikliwej analizie przypominało raczej uśmiech węża. Dziwna energia, jakby
łącząca w sobie skrajności. To musiał być gość Odyna, o którym słyszał już
wcześniej, ale nie miał szans ujrzeć.
–
Skądże, chciałem się tylko przywitać z przyjaciółmi – odparł gładko, nie
zastanawiając się ani chwili. Bez zawahania, bez nuty niepewności,
przekonująco. Był idealnym Księciem Kłamstwa.
–
Wobec wszystkich przyjaciół masz tak mordercze zamiary?
Nordyk
zaklął w myślach. Był tak wściekły, że żądza mordu musiała być wyczuwalna. To
nic, ale następnym razem powinien uważać. Stojące przed nim bóstwo najwyraźniej
miało bardzo wyczulone zmysły. Można to było uznać za ogromny plus, jednak
takie osoby były jeszcze bardziej narażone na jego manipulację.
–
Mylisz się, po prostu myślałem o istotach, które mogą zagrażać mojej rodzinie –
skłamał, wplątując między słowa odrobinę swojej magii. Widział, jak złote oczy
zachodzą mgłą, gdy umysł rozmówcy powoli ulegał jego wpływowi. A potem zerwał
się lekki wiatr, przynosząc ze sobą zapach lasu. Zdezorientowany Kłamca
obserwował, jak otępienie znika, zastąpione złością.
–
Jak śmiesz mną manipulować?
Czy
to możliwe, że jego umiejętności były słabsze, gdy chodziło o kogoś spoza
asgardzkiej społeczności? Zirytowany jeszcze raz przyjrzał się energii wirującej
wokół bóstwa i prawie zaczął się śmiać ze szczęścia, gdy to dojrzał. Gdzieś tam
w głębi, skrupulatnie ukryta… Tak bardzo znajoma… Czy mogło być lepiej?!
Chciał
manipulować. Chciał wykorzystać szansę daną mu przez los. Chciał zasiać
nienawiść, zepsuć. Zniszczyć duszę. Wydobyć to, co skryto w jej głębi.
W
ułamku sekundy znalazł się tuż przed rozmówcą, patrząc na niego z góry. Zdezorientowane,
ale nadal wściekłe bóstwo cofnęło się o krok. Miało to raczej związek z
instynktem i naruszaniem przestrzeni osobistej niż strachem, ale uśmiech i tak
wpłynął na usta Kłamcy.
–
To niesamowite, jak bardzo jesteśmy podobni – szepnął, robiąc jeszcze jeden
krok do przodu i z satysfakcją obserwując zdziwienie w złotych tęczówkach.
–
Przecież nie chcesz już uciekać. Nie wtedy, gdy masz możliwości, by ich wszystkich
upokorzyć. Prawda, Diancechcie?
Tak, mogę dać ci siłę. Możemy ich
zniszczyć. Przekroczyć granice…
–
A przecież wystarczy sięgnąć po to, co leży w zasięgu twojej ręki.
Moc. Wielka moc. Odbieranie życia.
Czyż to nie cudowne?
–
Nie wykorzystasz takiej szansy? Zamiast uciekać jak pies z podkulonym ogonem,
zgnieć przeciwnika.
Moment, w którym od ciebie zależy los
wroga… Gdy jesteś panem jego życia…
–
Mieć wszystkich u swoich stóp. Tak łatwych do manipulowania. Tak łatwych do
zabicia.
Czerń. Czerwień. Są piękne, prawda?
Ciemność... Krew...
–
Możesz ujawnić prawdę. Pokierować ich tak, że sami ją wyznają.
Zemsta. Wszystko w zasięgu ręki…
–
Zapanować nad swoim losem. Nie pozwolić, by inni za ciebie decydowali. To proste,
wiesz?
Wystarczy, że mi pozwolisz, a nauczę
cię…
–
Tylko trzeba porzucić zasady. Są zupełnie niepotrzebnie. Ograniczają cię,
ukrywają przed tobą twoje możliwości.
Zabić… Zniszczyć… Unicestwić… Zadać
ból…
–
Musisz po prostu sięgnąć w głąb, znaleźć w sobie to, co da ci siłę, by kroczyć
na przód bez zawahania.
Co tylko zechcesz… Jesteś idealny,
Diancechcie…
–
Po co rodzina? Po co przyjaciele? Oni zdradzają. Będąc sam - możesz więcej. Nie
ograniczają cię uczucia, zasady, prawa. Sięgnij po moc, a sam je będziesz tworzył.
Wykreujesz własny świat, gdzie nic ci nie będzie zagrażać.
Przecież to nic złego… Masz prawo się
bronić... Masz prawo czuć się bezpieczny…
Kłamca
uśmiechnął się szeroko, widząc wpływ swoich słów na Celta. Uderzał w słabe
punkty. Zdrada, samotność, ciągły strach, odrzucenie. A całą resztę stanowiły
kłamstwa. Stojące przed nim bóstwo miało gdzieś w głębi duszy ukryty mrok, który
chciał wydobyć. Wspólne cele, wzajemne zrozumienie. To wszystko ułatwia manipulację,
a ten obcy mógł okazać się przydatny.
Diancecht
próbował zignorować ból głowy i słowa Kłamcy. Jednak Moc nie dawała o sobie
zapomnieć. Szeptała w jego myślach, kusiła, a jego część pragnęła ulec słodkim
zapewnieniom, przestać uciekać…
Zacisnął
dłoń, czując ogarniające go powoli zimno i szron podążający nieprzerwanie od
palców w górę ramienia. Wszystko było jak wtedy, gdy znajdował się z Baldurem w
komnacie, a głos Mocy coraz bardziej się nasilał. Teraz czuł wokół siebie tą
dziwną obecność, to wewnętrzne zepsucie, które wyciągało po niego ręce, a on
tak bardzo chciał rzucić się w ramiona tego dziwnego mroku… Wpatrujące się w
niego czerwone oczy Kłamcy i jego mamiący głos nie pomagały.
Daj mi sobą pokierować… Wszystko
będzie dobrze… Będziesz mógł wreszcie odpocząć, odrzucić strach…
Czy
to było takie złe? Właściwie wykorzystywał tylko dary, które los postawił mu na
drodze. Odebrane bogom moce? Czy nie powinien ich uznać za zapłatę za rany,
które odniósł w tych starciach? Przecież kilka razy prawie zginął, uciekając przed
konsekwencjami czynu, którego nie popełnił. Gdzie tu była sprawiedliwość?
Powinien sam po nią sięgnąć, a nie czekać, aż…
–
Oddychaj spokojnie. – Ciepło rozlało się od jego ramienia, a szron powoli się
stopił. Baldur zacisnął mocniej dłoń, zmuszając go do cofnięcia się o kilka
kroków. Moc zasyczała wściekle, wycofując się niechętnie. Thor pojawił się kilka
sekund później, stając przed Celtem i odgradzając go od Kłamcy.
–
Nie wiedziałem, że wróciłeś do pałacu, Loki – warknął władca piorunów,
zaciskając mocniej palce na rękojeści miecza. Powinien bardziej uważać. Miał
teraz nie jedną, a dwie osoby do pilnowania przed Kłamcą.
–
Mój drogi Thor, jak zawsze agresywnie nastawiony – zaśmiał się cicho bóg
kłamstwa, wyginając kąciki ust w parodii uśmiechu. Thor aż się wzdrygnął,
widząc, ile jest w nim fałszu. – Możesz być spokojny, książę. Witałem się tylko
z naszym drogim gościem.
–
Ja się zaraz z tobą przywitam… - Dłoń dzierżąca miecz drgnęła, gdy wszystkie
mięśnie się napięły. Był wściekły. Loki znów z nim pogrywał, a on musiał
zareagować natychmiast, zanim zawarta w słowach przeciwnika magia zacznie na
niego oddziaływać.
–
Uspokój się, bracie – powiedział szybko Baldur, uprzedzając jego ruch. Podszedł
go Lokiego, uśmiechając się życzliwie, ale zachowując odpowiednią odległość. –
Przecież żaden z nas nie chce niczyjej krzywdy. Prawda?
Kłamca mógł tylko
przytaknąć, gdy patrzył w te zielone oczy. W myślach zaś wyklinał wszystkich
bogów. Potrafił omamić bóstwa, manipulować nimi. Ale Baldur… Nie zmuszał do
niczego, po prostu chciało się, aby był szczęśliwy i robiło się wszystko, aby
tak pozostało. Na Odyna, teraz nawet Loki nie pragnął niczego innego, jak
chronić boga piękna. Musiał szybko się uodpornić na ten dziwny urok Baldura, bo
inaczej jego plany przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie.
–
Oczywiście. Przecież prawie wszyscy jesteśmy rodziną.
Baldur
skrzywił się, gdy usłyszał ten komentarz. Spojrzał na Diancechta, który z
ponurym wyrazem twarzy wpatrywał się w ciemnowłosego boga oszustw. Musiał odebrać
to osobiście i pewnie właśnie o to chodziło Lokiemu.
–
A teraz idź sprawdzić, czy cię nie ma w bibliotece, mój drogi krewny – sarknął Thor,
chcąc jak najszybciej pozbyć się kłopotu. Został obdarowany chłodnym
spojrzeniem czerwonych oczy, w którym błyszczały złośliwe iskierki, zanim Kłamca
ukłonił się teatralnie i rozpłynął w powietrzu. Władca piorunów odetchnął z
ulgą, spoglądając na towarzyszy.
Baldur
jak zwykle nic sobie nie robił z fałszywych zapewnień Lokiego. Thor był prawie
pewny, że jego brat nie wyczuwa kłamstwa w jego słowach. Bardziej martwił się o
Diancechta, który mógł dać się omamić i zmanipulować. Zerknął na Celt, który obejmował
się rękoma, trzęsąc się nieprzerwanie. Jeszcze kilka chwil temu wyczuwał
ponownie tą przerażającą obecność, lecz teraz wszystko znikło. Zdjął z siebie
pelerynę, będącą częścią książęcego stroju i podał ją blondynowi. Znów prawie
zamarzł, a Thor wolał nie razić go ponownie piorunem.
Jednak
Lekarz Bogów spojrzał na niego wilkiem, nie przestając się trząść, ale nie wziął
podawanego mu okrycia.
–
Nie krępuj się. Znów prawie zamieniłeś się w bryłę lody, więc weź chociaż to.
Zaraz pójdziemy do pałacu i tam odpoczniemy, bo…
–
Zabiję go – wysyczał Diancecht, przerywając rozmówcy i trzęsąc się ze złości.
Wściekłe spojrzenie wciąż miał utkwione w miejscu, gdzie zniknął Kłamca.
–
Pierwsze spotkania z Lokim bywają dość… szokujące – dokończył Thor niepewnie,
uśmiechając się lekko. Chyba znalazł wsparcie.
***
Fale
oceanu rozbiły się o wysoki klif, mocząc jej ubranie. Porywisty wiatr poniósł
jej pełen wściekłości krzyk, któremu odpowiedział uderzający w wodę piorun.
Przez chwilę wyładowanie oświetliło bladą twarz poprzecinaną siatką cienkich
zielonych żył, które chowały się za rozwianymi czarnymi włosami. Ze zranionej
ręki ciekła krew. Zbyt mocno wbiła długie paznokcie w skórę, gdy zacisnęła dłoń
w pięść.
–
Moja miłości? – Cichy głos Luthiasa rozbrzmiał tuż koło jej ucha. Odwróciła
się, spoglądając na twarz ukochanego, na której widoczne było zmartwienie.
Wyciągnęła zdrową rękę, przejeżdżając delikatnie palcami po jego policzku. Dla
niego zniszczyłaby wszystkie światy.
–
Co się stało? – zapytał ponownie, a ona stała w milczeniu, próbując zebrać
myśli.
–
Zaczynam tracić kontrolę. Przy moim skarbie kręci się pewien bóg, którego moc
mnie odpycha i przeraża. Jest tak jasna i ciepła, ukochany – wyszeptała, wtulając
się w jego zimne ramiona w poszukiwaniu pocieszenia. To był jej skarb, tylko
ona mogła się nim bawić. Był idealny i tylko jej. A ten głupi Nordyk
przeszkadzał.
–
Jestem już tak blisko przejęcia kontroli, a wtedy pojawia się on i wszystko
znika, przestaję mieć kontakt z moim skarbem. A on jest cenny. Wiesz o tym, prawda, Luthias?
Mężczyzna
pokiwał głową, przyciągając czarnowłosą do siebie. Skoro jego miłość była zafascynowana
jakimś podrzędnym bogiem, to go dostanie.
–
Nie martw się, skarbie. Zabijemy go i nikt nie będzie ci już przeszkadzał.
–
Tak. Wtedy mój skarb ulegnie, a wtedy jego dusza będzie taka ciemna i mroczna.
Taka piękna – rozmarzyła się, wpatrując się w burzowe niebo. Czarny kruk przebił
się przez chmury, kierując się w ich kierunku. Kobieta wydostała się z objęć
ukochanego, a ptak przysiadł na jej ramieniu. Odczepiła kawałek pergaminu, a
kruk od razu wzbił się w powietrze. Patrzyła, jak znika jej z oczu i dopiero
wtedy rozwinęła wiadomość. Uśmiechnęła się ponuro, odczytując tylko dwa słowa.
–
Czarna owca naszej rodziny powróciła – roześmiał się Luthias, a ona aż westchnęła
z zachwytu, czując jego żądzę mordu.
–
Czas na polowanie, kochany – mruknęła, stając na palcach i wbijając się w jego
usta.
Upuszczony
kawałek pergaminu został porwany przez wiatr i pofrunął nad oceanem, niosąc ze
sobą jedno imię.
Robin Goodfellow
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie wiem, co mam powiedzieć. Nie porzucam tego opowiadania, mam pełno pomysłów, ale brak czasu na pisanie. Nie będę obiecywać żadnych terminów. Po prostu jak napiszę coś, to od razu wrzucę. A rozdział niesprawdzany, więc przepraszam za literówki.
Proszę o wyrażenie swojej opinii w komentarzach
Pozdrawiam,
Mentrix